Zawsze wydawało mi się że jestem niezniszczalny i nieśmiertelny, wieczny i odseparowany od krzywdzących aspektów rzeczywistości. Rany zabliźniały się, szybko zapominałem o bólu, nigdy nic sobie nie złamałem, żadnych chorób przewlekłych, zero alergii, gęste włosy, APGAR 10/10.
Od jakiegoś czasu kichałem latem, trochę się poprzewracałem, kichałem latem, dostałem po mordzie ze dwa razy, ale w dalszym ciągu nic poważnego, ot drobnostki, pierdoły życia, które jak u starszych panów czasem nie jest trudne.
Zmartwię was. W tej materii nic się u mnie nie zmieniło, wciąż ma mi się na życie, jeszcze długie i piękne.
Ale dzisiejsza pierdoła zmusiła mnie do refleksji. Pierdoła w postaci bólu stawów biodrowych, prawdopodnie preludium dla grypy. Generalnie boli jak jasna cholera, nie mogę chodzić, ale minie, prędzej czy później, przynajmniej taką mam nadzieję. Dodam że obecnie jest to dla mnie mało korzystna sytuacja, ale mniejsza z tym.
Kiedyś nadejdzie dzień kiedy zacznie boleć, i po prostu nie przestanie. Tylu ludzi żyje z bólem, który stanowi dla nich po prostu integralną część rzeczywistości, nieodłączną i oczywistą jak słońce które wstaje na wschodzie. Przeraża mnie to, bo będę jednym z nich. Pewnego dnia zacznę opierać się o ramę przy wstawaniu z łóżka, zacznę siadać przy wiązaniu butów, i pluć krwią przy myciu zębów i nawet nie zauważę kiedy ból rozcieńczony czasem przestanie być zdaniem w scenariuszu mojego dnia, ale kartką na której jest napisany.
Może będzie mi łatwiej. Wtedy wszyscy będą okazywać mi hipotetycznie zasłużony szacunek, może nawet zaparzą mi herbatę lub też wypiorą mi skarpetki.
Teraz wszyscy myślą że po prostu śmiesznie chodzę.
Ale dobrze że boli. To znaczy że żyję.
Od jakiegoś czasu kichałem latem, trochę się poprzewracałem, kichałem latem, dostałem po mordzie ze dwa razy, ale w dalszym ciągu nic poważnego, ot drobnostki, pierdoły życia, które jak u starszych panów czasem nie jest trudne.
Zmartwię was. W tej materii nic się u mnie nie zmieniło, wciąż ma mi się na życie, jeszcze długie i piękne.
Ale dzisiejsza pierdoła zmusiła mnie do refleksji. Pierdoła w postaci bólu stawów biodrowych, prawdopodnie preludium dla grypy. Generalnie boli jak jasna cholera, nie mogę chodzić, ale minie, prędzej czy później, przynajmniej taką mam nadzieję. Dodam że obecnie jest to dla mnie mało korzystna sytuacja, ale mniejsza z tym.
Kiedyś nadejdzie dzień kiedy zacznie boleć, i po prostu nie przestanie. Tylu ludzi żyje z bólem, który stanowi dla nich po prostu integralną część rzeczywistości, nieodłączną i oczywistą jak słońce które wstaje na wschodzie. Przeraża mnie to, bo będę jednym z nich. Pewnego dnia zacznę opierać się o ramę przy wstawaniu z łóżka, zacznę siadać przy wiązaniu butów, i pluć krwią przy myciu zębów i nawet nie zauważę kiedy ból rozcieńczony czasem przestanie być zdaniem w scenariuszu mojego dnia, ale kartką na której jest napisany.
Może będzie mi łatwiej. Wtedy wszyscy będą okazywać mi hipotetycznie zasłużony szacunek, może nawet zaparzą mi herbatę lub też wypiorą mi skarpetki.
Teraz wszyscy myślą że po prostu śmiesznie chodzę.
Ale dobrze że boli. To znaczy że żyję.